niedziela, 26 lipca 2009

Sadhu-sanga, tzn. obcowanie z zaawansowanymi duchowo


Jakieś półtora tygodnia temu Trivikrama Maharaja odwiedził ponownie Łódź. Ponieważ był środek tygodnia, na zaplanowany harinam przybyło niewiele osób - w sumie, z Maharajem i Jagatsivą Prabhu, było nas 11. Po harinamie odbyło się spotkanie w kamieniczce, której właścicielką jest jedna z łódzkich bhaktinek. Na spotkanie to przyszło dużo starszych osób, w wieku emerytalnym. Maharaj bardzo ciekawie rozpoczął program, śpiewając i następnie tłumacząc znaczenie pieśni [i]Śri Guru-astakam[/i]. Oczywiście potem był tradycyjny wykład z BG, następnie poczęstunek prasadam. Najbardziej utkwiło mi w sercu to, jak Maharaj w trakcie kiedy wszyscy przyjmowali prasadam wziął kartale, usiadł sobie na fotelu i zaczął cicho i spokojnie śpiewać kirtan. Kiedy zaczął śpiewać Maha Mantrę w rytmie ek-tala, nie wytrzymałem i dołączyłem do niego z mrydangą. Maharaj przez jakieś 20 minut śpiewał spokojny i słodki kirtan, po czym Jagatsiva dał mu znać, że są gotowi do wyjazdu. Maharaj przestał śpiewać, otworzył oczy i powiedział do mnie: "Nie lubię kończyć". Zrozumiałem, że dla niego najważniejsze jest intonowanie Śri Nama, że wszelkie inne elementy misji naszego Ruchu, reguły itd. są drugorzędne i powinny służyć tylko tej jednej zasadzie - propagowaniu intonowania Świętego Imienia, i że atrakcją do tego intonowania można zarazić się poprzez obcowanie z takimi osobami, jak Trivikrama Maharaja. 

czwartek, 18 czerwca 2009

The żywioł


Uff, niezły wycisk! W pewnej chwili to myslałem, że pawia puszczę ze zmęczenia. Trening dość intensywny - wiadomo - rozgrzewka, a potem techniki w parach, czyli głównie kombinacje ciosów czy się ma, czyli rękami i nogami. Z ciekawostek: trener pokazał nam kopnięcie kolanem z wyskoku, coś jak to na fotce. Parę dni temu zaopatrzyłem się w ochraniacze na piszczele w postaci skarpet z gabką f-my Manto (ciekawe, czy to chodzi o "spuszczenie komuś manta"?). Owijki też mam Manto, ale żółte, eleganckie :-)

Zakupiłem też rękawice, ale przysłali mi 2 lewe . To chyba znak, jaki ze mnie będzie zawodnik, hahahaha. Czekam na wymianę na większy rozmiar, 12oz i właściwą kombinację - lewa i prawa. Na treningach jest też paru zawodników, ktorzy nie powiem, robią wrażenie. Aż strach z nimi tarczować . W poniedziałek jest kolejny trening, jak przeżyję, to coś może napiszę.

Jai Śri Ram! Jai Hanuman!

muaje thaje, czyli nawalanka

A teraz trochę "majóweczki", czy jak kto woli - zaabsorbowania ciałem.
Od jakiegoś czasu zacząłem odczuwać, że moje gnaty już nie są tak sprawne jak kiedyś. A to kręgosłup chrupie, a to w kolanie strzyka, nie mówiąc o tym, jak czułem się po przebiegnięciu 50 metrów (myślałem, że mam nogi z drewna, a płuca wielkości orzeszków laskowych). Postanowiłem zrobić coś z moją "kondychą". A w ogóle to zaczęło się od tego, że dawno temu, podczas rozmowy z Guru Maharajem na temat edukcji, padło określenie "martial arts". W tamtym czasie nawet nie za bardzo kojarzyłem, co to znaczy po angielsku, aż się musiałem Divyaczka zapytać. GM podsunął pomysł, żeby Damodara może na jakieś sztuki walki zapisać, co by się fizycznie rozwijał i miał kontakt z innymi dziećmi (myśleliśmy o edukcji w domu). Kiedy zamieszkaliśmy w Śri Gałków Mały dham okazało się, że w sąsiedniej wiosce, Justynowie, działa przy szkole podstawowej sekcja judo dla pierwszaków. Skontaktowałem się z instruktorem i ostatecznie wylądowaliśmy, Damo, Naro i ja, na treningu. Najpierw jako obserwatorzy. Widziałem, że Damodarek oczekiwał raczej nauki jakichś konkrenych technik, czegoś, co wyraźnie wygląda jak "sztuka walki". A tym czasem dzieciaki na treningu biegały w te i spowrotem po macie, czasem się po niej turlały , i tak przez te czterdzieściparę minut. Damo co chwila mnie pytał: "No kiedy zacznie się ten trening?". Ja mu odpowiadałem, że to jest rozgrzewka, po której niebawem nastąpi część techniczna. Ale po jakichś 30 minutach sam już nie wierzyłem w te słowa. Taki wuef dla dzieci, tyle, że w kimonach. No, ale Damek zdecydował się, że spróbuje. Poszliśmy więc na trening. Ustawił się posłusznie na krawędzi maty i ukłonił, kiedy trener zawołał: "Rei!" (czy jakoś tak). Na twarzy Damodara malowała się śmiertelna powaga i pomyślałem sobie: "Jak on tak będzie to poważnie traktował, to niedlugo będzie chyba najlepszym zawodnikiem!". Rozpoczęła się rozgrzewka, dzieci ustawiły się pod ścianą i na polecenie pana trenera zaczęły biegać w te i spowrotem w różnych kombinacjach, tj. podskakując na jednej nodze, bieg tradycyjny i jeszcze coś tam, nie wiem. W pewnym momencie, po jakichś 5-6 minutach od rozpoczęcia treningu usłyszałem dziwny dźwięk, chyba jakieś zaczęło jęczeć. Nie mogłem wypatrzyć Damodarka pośród tych dwudzestorkilkoro główek, więc nie wiedziałem, czy to nie on czasem zawodzi. W końcu wychylił się spoza grupki dzieci i rozpaczliwym głosem zawołał do mnie: "Tata! Ja nie mogę! To nie dla mnie!". Mały biedaczek. Zawołałem go, żeby podszedł do mnie i wyjaśnił co się stało. Przyszedł do mnie i powiedział, że on nie chce trenować. Probowałem go delikatnie namówić, żeby jeszcze spróbował, nie poddawał się tak szybko. Ale on już podjął decyzję, której nie mogłem zmienić. W nadziei, że może to zadziała, kazałem mu podejść do trenera i osobiście poinformować go, że nie będzie ćwiczył. Zawołał: "Już nie ćwiczę". Ale trener w zgiełku i pisku swoich podopiecznych nie usłyszał Damodara. Damo więc podszedł bliżej i powiedzał głośno, że się poddaje. Trener odparł: "Trudno, twoja decyzja". I tak skończyła się kariera mistrza judo...
Od tamtego czasu jakoś mnie wzięło, by zacząć coś trenować. Tak dla siebie, dla kondycji, by nauczyć się techniki. Ale głównie też by wyładowywać swój gniew na worku treningowym, nie na mojej rodzinie. Podpytywałem Kripaluramy o różne style, a on na dzień dobry zasugerował mi muay thai. Nie wiedziałem do końca, co to jest muay thai, zrobiłem więc rekonesans z pomocą googli i stwierdziłem, że na to to chyba już za stary jestem. Ale zainteresował mnie styl kung fu, który nazywa się wing chun. Styl ten ma kilka swoich odmian i ich przedstawiciele kłucą się między sobą, która z nich jest tą najprawdziwszą i najskuteczniejszą. Tak czy siak, okazało się, że Piotrek Podrzycki spotyka się z pewnym człowiekiem, nota bene sympatyzującym z bhaktami, i uczy od niego wing chun. Nastąpił kontakt i zacząłem chodzić na te "treningi" z Juniorem (Igor). Jednakże nie byłem usatysfakcjonowany sferą dydaktyczną tych spotkań. Po około 4-5 mordoklepankach przestałem w tym uczestniczyć. Minęło parę tygodni i znalazłem informację o treningach weng chun (jeszcze inna, podobna do wing chun odmiana kung fu). Zaczęliśmy tam chodzić. Poziom instruktorów był naprawdę niezły - chodzi mi o sposób prowadzenia treningu. Niestety, na drugim treningu przeforsowałem mięsień prawego uda, co powstrzymywało mnie fizycznie i mentalnie przed intensywniejszym angażowaniem się w trening. Widziałem też, że Divyaczek nie była zbyt zadowolona z faktu mojego znikania z domu i zostawiania jej na pastwę dzieci. Przestałem chodzić i na te zajęcia. Junior natomiast kontynuował. Za każdym razem, gdy nas odwiedzał, pokazywał nam nowe elementy, których nauczył się na treningach. Cieszyłem się bardzo, ponieważ wreszcie ten facet zaczął okazywać entuzjazm w czymkolwiek. Zachęcałem go więc jak umiałem, do kontynuacji. Niestety, kłopoty w szkole sprawiły, że chłopak musiał więcej czasu poświęcać na naukę w domu i tak stopniowo treningi zeszły na dalszy plan, aż w końcu Junior stwierdził, że na razie nie interesują go sztuki walki. Szkoda... Po raz pierwszy widziałem, że na czymś mu zależy, że ma jakiś cel, że pracuje nad czymś. No trudno. Kryszna ma plan dla każdego z nas. Może Igor nie będzie fajterem, może za to będzie bhaktą?...
Ale wracając do moich losów. Nie zapomniałem o marszial arts, a sugestia Kripaluramy co do stylu cały czas nie dawała mi spokoju. Któregoś dnia znalazłem na jednym z for info o treningach muay thai za 60zł/8 sesji. Pomyślałem: "Kurma Varaha, jak nie pójdę i nie spróbuję, to mi to nie da spokoju". Poszedłem więc i trafiłem akurat na całkiem ciężki trening - techniki klinczu. Łapaliśmy się za łby i kopaliśmy na różne sposoby kolanami po brzuchu i żebrach. Na szczęście kopany sparingpartner osłaniał się grubą i dużą tarczą. Trener okazał się być dobrym zawodnikiem, ale nie koniecznie dobrym nauczycielem. Nie przyszedłem tam więcej.


Niedawno wyiskałem nowe ogłoszenie, z innego klubu, o sekcji wakacyjnej. Poszedłem obaczyć jak tu będzie wyglądał trening. Tutaj trener zwracał uwagę na to, czy jestem lewo- czy prawo ręczny. Tłumaczył dużo na temat wykonywania danej techniki. Pomyślałem: "Wydaje się OK. I trening nawet przeżyłem do końca." Dałem sobie szansę i dziś pojechałem na kolejne zajęcia. Ale w drodze ogarnęły mnie wątpliwości: "Po co mi to?" Umówiłem się z umysłem, że jak nie znajdę miejsca do zaparkowania auta, to nie idę. On mówił: "Tak! Tak! Nie musisz wracać od razu do domu. Divya przecież myśli, że jesteś na treningu. A ty i ja, możemy iść na "Star Trek" do Manufaktury, czy gdzieś tam, gdzie graj... Ooooo! Nie! Jest miejsce! Daj spokój, zmęczysz się! Nikogo tam nie znasz! POBIJĄ CIĘ!" Zaparkowałem volvo i wypchnąłem umysła i ciało na chodnik. Poszedłem na żywioł.

Ratha Yatra pierwszy raz w Polsce

Do końca nie byliśmy pewni, czy w ogóle pojedziemy na ten festiwal. Zniechęcała nas perspektywa długiej podróży samochodem z naszymi "bąkami", koszt tego wszystkiego, problem z zakwaterowaniem, dieta Narottamka (przeszedł na prawie-weganizm) itd. itd. Ale z drugiej strony wiedzieliśmy, że będzie to jedyna okazja, by znów spotkać Guru Maharaja. Szalę na korzyść wyjazdu przechyliła Magda, która niespodziewanie przyjechała nic nikomu nie mówiąc do swojej mamy na urodziny a potem do nas. To była taka niespodzianka, że teściowej nieźle ciśnienie skoczyło :-) . Mieliśmy pojechać do Wrocławia razem, ale pomyśleliśmy, że fajnie by było wziąć z nami Igora, więc Magda zdecydowała, że ponieważ w piątek, dzień poprzedzający imprezę musi iść do pracy, pojedzie do Wrocławia sama pekaesem w czwartek, a my dotrzemy na miejsce dzień później. Pozostała jeszcze tylko kwestia noclegu. No i tutaj wielka niespodzianka! Gauranger znalazł dla nas w centrum Wrocka "Hostel Europa" z okazyjną ofertą na łykend. Miejsce okazało się być jakąś starą, 4-piętrową kamienicą, z wysokimi na chyba 4 metry pokojami, które kojarzyły nam się z salami w zakładzie psychiatrycznym. Klimat był z czasów Wojny i Okupacji, hahahaha:). Mieszkaliśmy w pokoju 10-osobowym, z pięcioma piętrowymi łóżkami ( w tym jedno połamane), a za oknem łopotał na wietrze wielki i ciężki baner, reklamujący stronę www tego hostelu. Wesołością napełniło nas to miejsce. A propos, któregoś razu Damodar wszedł do pokoju i nie zamknął za sobą drzwi. Poprosiłem go, by je zamknął. On się odwrócił i chwycił za klamkę i pociągnął.... ale za drzwi od szafy stojącej tuż przy wejściu!!! hahahahahaha :-) No już dawno tak się nie śmiałem :-)
Martwiliśmy się trochę, ponieważ pogoda była bardzo niemrawa - chłodno i padał deszcz. Obudziłem się w sobotę rano, a za okne pochmurno. Co prawda sucho, ale wyglądało, jakby miało wkrótce padać. Mijał ranek a za oknem niepostrzeżenie pojawiły się promienie słońca. Do czasu rozpoczęcia festiwalu słońce już pięknie świeciło! Co prawda wiał mocny wiatr, ale jego powiew odświerzał i orzeźwiał nas w czasie kirtanu przed wozem Pana Jagannatha.

Jeszcze jednym z powodów naszego uczestnictwa w tym festiwalu było to, że miałem akompaniować na mrydandze Guru Maharajowi podczas kirtanu na scenie. Zapomniałem o tym wspomnieć wcześniej.


Procesja kilka razy okrążyła rynek, zatrzymując się co pewien czas. Cały czas trwał kirtan, który prowadził Tribhuvaneś. Co chwila z wozu podawano koszyki z prasadam (słodycze i owoce) i bhaktowie rozdawali je wśród gapiów. Widziałem, że Igor też brał w tym udział. Cieszę się, że pojechał z nami. To na pewno duża odskocznia od świata, w którym żyje na codzień. Mam nadzieję, że zaszczepi to w nim chęć do poszukiwania i kultywowania wyższych wartości w życiu.


Po zakończeniu procesji muzykańci weszli na scenę i po zapowiedzi Guru Maharaja rozpoczął kirtan. Łapy mnie bolały po graniu przed wozem, a mrydanga napięła się, przez co brzmiała prawie jak beczka po kiszonej kapuście. Trochę mnie to zniechęcało, bo wiedziałem, że efekt nie jest dla mnie satysfakcjonujący. Ostatecznie waliłem w bęben, starając się dotrzymać rytmu i klimatu.Po kirtanie wystąpiły dwie tancerki - tradycyjna i modern. Pierwsza Mataji jest rewelacyjna, widać w jej tańcu związek z duchowością, formą czczenia Boga. Druga cieniutko, jak dla mnie, taki Bollywood. Sam bym tak zatańczył. I to bez pomocy słodkiego ryżu.

Potem był jeszcze raz nasz kirtan. Rozpoczął GM, a dokończył Tribi. Kurma, trochę go poniosło w pewnym momencie i nastrój zrobił się przedszkolno-kabaretowy.

Cieszę się, że pojechaliśmy ostatecznie na ten festiwal. Wydaje mi się, że się trochę otrząsnąłem z tego "kurzu nagromadzonego przez lata". Najbardziej wzruszyłem się, kiedy, w kirtanie, idąc z mrydangą, odwróciłem się i zobaczyłem uśmiechnięte oblicza Bóstw na wozie. Pomyslałem natychmiast o Śrila Prabhupadzie, o tym jak on zainaugurował tą tradycję na Zachodzie i jak sam osobiście tańczył przed wozami Jagannatha w różnych miejscach na świecie. Jak wiele wysiłku włożył w to, bysmy my tamtego dnia tak samo tańczyli przed wozem Jagannatha we Wrocławiu. Bez łaski Prabhupada, jak to napisał świetnie Purnaprajna na forum, pewnie siedzielibyśmy przed telewizorem z piwem i kiełbasą w ręce i oglądali mecz lub dzielili nieszczęście z niewolnicą Isaurą.



Wszelka chwała Śrila Prabhupadzie, który poświęcił swoje życie ratowaniu upadłych dusz tego Wszechświata! Obyśmy nigdy nie zapomnieli, jak wiele mu zawdzięczamy!

czwartek, 29 stycznia 2009

1

zainspirowała mnie divya. w zasadzie to nie potrafię oddać swoich myśli za pomocą klawiatury czy pisząc, więc obawiam się, że czytający może nie zrozumieć mnie w pełni...