czwartek, 18 czerwca 2009

muaje thaje, czyli nawalanka

A teraz trochę "majóweczki", czy jak kto woli - zaabsorbowania ciałem.
Od jakiegoś czasu zacząłem odczuwać, że moje gnaty już nie są tak sprawne jak kiedyś. A to kręgosłup chrupie, a to w kolanie strzyka, nie mówiąc o tym, jak czułem się po przebiegnięciu 50 metrów (myślałem, że mam nogi z drewna, a płuca wielkości orzeszków laskowych). Postanowiłem zrobić coś z moją "kondychą". A w ogóle to zaczęło się od tego, że dawno temu, podczas rozmowy z Guru Maharajem na temat edukcji, padło określenie "martial arts". W tamtym czasie nawet nie za bardzo kojarzyłem, co to znaczy po angielsku, aż się musiałem Divyaczka zapytać. GM podsunął pomysł, żeby Damodara może na jakieś sztuki walki zapisać, co by się fizycznie rozwijał i miał kontakt z innymi dziećmi (myśleliśmy o edukcji w domu). Kiedy zamieszkaliśmy w Śri Gałków Mały dham okazało się, że w sąsiedniej wiosce, Justynowie, działa przy szkole podstawowej sekcja judo dla pierwszaków. Skontaktowałem się z instruktorem i ostatecznie wylądowaliśmy, Damo, Naro i ja, na treningu. Najpierw jako obserwatorzy. Widziałem, że Damodarek oczekiwał raczej nauki jakichś konkrenych technik, czegoś, co wyraźnie wygląda jak "sztuka walki". A tym czasem dzieciaki na treningu biegały w te i spowrotem po macie, czasem się po niej turlały , i tak przez te czterdzieściparę minut. Damo co chwila mnie pytał: "No kiedy zacznie się ten trening?". Ja mu odpowiadałem, że to jest rozgrzewka, po której niebawem nastąpi część techniczna. Ale po jakichś 30 minutach sam już nie wierzyłem w te słowa. Taki wuef dla dzieci, tyle, że w kimonach. No, ale Damek zdecydował się, że spróbuje. Poszliśmy więc na trening. Ustawił się posłusznie na krawędzi maty i ukłonił, kiedy trener zawołał: "Rei!" (czy jakoś tak). Na twarzy Damodara malowała się śmiertelna powaga i pomyślałem sobie: "Jak on tak będzie to poważnie traktował, to niedlugo będzie chyba najlepszym zawodnikiem!". Rozpoczęła się rozgrzewka, dzieci ustawiły się pod ścianą i na polecenie pana trenera zaczęły biegać w te i spowrotem w różnych kombinacjach, tj. podskakując na jednej nodze, bieg tradycyjny i jeszcze coś tam, nie wiem. W pewnym momencie, po jakichś 5-6 minutach od rozpoczęcia treningu usłyszałem dziwny dźwięk, chyba jakieś zaczęło jęczeć. Nie mogłem wypatrzyć Damodarka pośród tych dwudzestorkilkoro główek, więc nie wiedziałem, czy to nie on czasem zawodzi. W końcu wychylił się spoza grupki dzieci i rozpaczliwym głosem zawołał do mnie: "Tata! Ja nie mogę! To nie dla mnie!". Mały biedaczek. Zawołałem go, żeby podszedł do mnie i wyjaśnił co się stało. Przyszedł do mnie i powiedział, że on nie chce trenować. Probowałem go delikatnie namówić, żeby jeszcze spróbował, nie poddawał się tak szybko. Ale on już podjął decyzję, której nie mogłem zmienić. W nadziei, że może to zadziała, kazałem mu podejść do trenera i osobiście poinformować go, że nie będzie ćwiczył. Zawołał: "Już nie ćwiczę". Ale trener w zgiełku i pisku swoich podopiecznych nie usłyszał Damodara. Damo więc podszedł bliżej i powiedzał głośno, że się poddaje. Trener odparł: "Trudno, twoja decyzja". I tak skończyła się kariera mistrza judo...
Od tamtego czasu jakoś mnie wzięło, by zacząć coś trenować. Tak dla siebie, dla kondycji, by nauczyć się techniki. Ale głównie też by wyładowywać swój gniew na worku treningowym, nie na mojej rodzinie. Podpytywałem Kripaluramy o różne style, a on na dzień dobry zasugerował mi muay thai. Nie wiedziałem do końca, co to jest muay thai, zrobiłem więc rekonesans z pomocą googli i stwierdziłem, że na to to chyba już za stary jestem. Ale zainteresował mnie styl kung fu, który nazywa się wing chun. Styl ten ma kilka swoich odmian i ich przedstawiciele kłucą się między sobą, która z nich jest tą najprawdziwszą i najskuteczniejszą. Tak czy siak, okazało się, że Piotrek Podrzycki spotyka się z pewnym człowiekiem, nota bene sympatyzującym z bhaktami, i uczy od niego wing chun. Nastąpił kontakt i zacząłem chodzić na te "treningi" z Juniorem (Igor). Jednakże nie byłem usatysfakcjonowany sferą dydaktyczną tych spotkań. Po około 4-5 mordoklepankach przestałem w tym uczestniczyć. Minęło parę tygodni i znalazłem informację o treningach weng chun (jeszcze inna, podobna do wing chun odmiana kung fu). Zaczęliśmy tam chodzić. Poziom instruktorów był naprawdę niezły - chodzi mi o sposób prowadzenia treningu. Niestety, na drugim treningu przeforsowałem mięsień prawego uda, co powstrzymywało mnie fizycznie i mentalnie przed intensywniejszym angażowaniem się w trening. Widziałem też, że Divyaczek nie była zbyt zadowolona z faktu mojego znikania z domu i zostawiania jej na pastwę dzieci. Przestałem chodzić i na te zajęcia. Junior natomiast kontynuował. Za każdym razem, gdy nas odwiedzał, pokazywał nam nowe elementy, których nauczył się na treningach. Cieszyłem się bardzo, ponieważ wreszcie ten facet zaczął okazywać entuzjazm w czymkolwiek. Zachęcałem go więc jak umiałem, do kontynuacji. Niestety, kłopoty w szkole sprawiły, że chłopak musiał więcej czasu poświęcać na naukę w domu i tak stopniowo treningi zeszły na dalszy plan, aż w końcu Junior stwierdził, że na razie nie interesują go sztuki walki. Szkoda... Po raz pierwszy widziałem, że na czymś mu zależy, że ma jakiś cel, że pracuje nad czymś. No trudno. Kryszna ma plan dla każdego z nas. Może Igor nie będzie fajterem, może za to będzie bhaktą?...
Ale wracając do moich losów. Nie zapomniałem o marszial arts, a sugestia Kripaluramy co do stylu cały czas nie dawała mi spokoju. Któregoś dnia znalazłem na jednym z for info o treningach muay thai za 60zł/8 sesji. Pomyślałem: "Kurma Varaha, jak nie pójdę i nie spróbuję, to mi to nie da spokoju". Poszedłem więc i trafiłem akurat na całkiem ciężki trening - techniki klinczu. Łapaliśmy się za łby i kopaliśmy na różne sposoby kolanami po brzuchu i żebrach. Na szczęście kopany sparingpartner osłaniał się grubą i dużą tarczą. Trener okazał się być dobrym zawodnikiem, ale nie koniecznie dobrym nauczycielem. Nie przyszedłem tam więcej.


Niedawno wyiskałem nowe ogłoszenie, z innego klubu, o sekcji wakacyjnej. Poszedłem obaczyć jak tu będzie wyglądał trening. Tutaj trener zwracał uwagę na to, czy jestem lewo- czy prawo ręczny. Tłumaczył dużo na temat wykonywania danej techniki. Pomyślałem: "Wydaje się OK. I trening nawet przeżyłem do końca." Dałem sobie szansę i dziś pojechałem na kolejne zajęcia. Ale w drodze ogarnęły mnie wątpliwości: "Po co mi to?" Umówiłem się z umysłem, że jak nie znajdę miejsca do zaparkowania auta, to nie idę. On mówił: "Tak! Tak! Nie musisz wracać od razu do domu. Divya przecież myśli, że jesteś na treningu. A ty i ja, możemy iść na "Star Trek" do Manufaktury, czy gdzieś tam, gdzie graj... Ooooo! Nie! Jest miejsce! Daj spokój, zmęczysz się! Nikogo tam nie znasz! POBIJĄ CIĘ!" Zaparkowałem volvo i wypchnąłem umysła i ciało na chodnik. Poszedłem na żywioł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz